Naszą witrynę przegląda teraz 1 gość 

szukaj

Odwiedziło nas:

0

Sonda

Czy twoja bliska lubznajoma osoba nadużywa alkoholu?
 

Odzwiedziło nas :

dziś:41
wczoraj:68
wszystkie odwiedziny:615544
Uzależnienie, zagrożeniem wolności człowieka
Uzależnienie, zagrożeniem wolności człowieka - U źródeł niedoli
Spis treści
Uzależnienie, zagrożeniem wolności człowieka
Uzależnienia a podejmowanie decyzji
U źródeł niedoli
Lekarze ostrzegają
Uwielbienie kawy
Wszystkie strony

U źródeł niedoli

"Nic tak nie upokarza człowieka, jak odrzucenie, bez względu na to, kto to robi i komu. Dla człowieka spętanego wstydem odrzucenie jest wyrokiem śmierci. Każdy, kto zbudował swą tożsamość na wstydzie, siebie odrzuca. "

JOHN BRADSHAW

Przez ponad dwadzieścia lat, na przemian, pisałem książki i piłem. Myślałem wówczas, że piję, bo mam problemy ze światem zewnętrznym. Kiedy blisko piętnaście lat temu przestałem pić, okazało się, że miałem problemy ze światem zewnętrznym, ponieważ piłem. A piłem, bo w dość wczesnej młodości uzależniłem się od alkoholu, więc pić musiałem.
Po kilku latach, gdy już nie musiałem pić, mogłem sobie postawić pytanie: czemu zostałem alkoholikiem? Pierwsza odpowiedź kierowała mnie ku własnej niedojrzałości emocjonalnej. Nie umiałem sobie radzić z własnymi uczuciami. Alkohol mi w tym pomagał, toteż się od niego uzależniłem.
Później dostrzegłem pokłady lęku, gromadzonego przez całe życie. Strach nie przystoi mężczyźnie, więc się go jeszcze bardziej zlękłem. Schowałem więc go pod przykrywką gierojstwa. A próbujący przebić się do mojej świadomości lęk, maskowałem złością. Czasem on sam się wydobywał ze mnie w postaci smutku lub depresji; te leczyłem alkoholem. Po alkoholu nie bałem się karzącej ręki ojca ani drwin kolegów, nauczycieli ani milicjanta. Po kieliszku umiałem powiedzieć, comyślę, niewstydziłem się poprosić dziewczynę do tańca.
Kiedy wylał się ze mnie lęk całego życia, próbowałem sobie z nim radzić rozkładając go na poszczególne rodzaje. Wróciłem pamięcią do pierwszych zabaw szkolnych, pierwszych zalotów, prób zdobycia akceptacji przez kolegów oraz uznania przez dorosłych i dostrzegłem głównego, jak wówczas sądziłem, wroga. To lęk przed odrzuceniem był demonem, który nękał mnie od dzieciństwa.
Kilka lat później musiałem dokładnie przyjrzeć się memu życiu. Okazało się, że chociaż lęk przed odrzuceniem istotnie stale mi towarzyszył, to przypadków odrzucenia zdarzyło się stosunkowo niewiele; raczej byłem lubiany przez ludzi. A zatem było więcej lęku niż realnych do niego powodów. Zdałem sobie sprawę, że ten lęk nie pochodził z zewnątrz, lecz brał się ze mnie, z mego wnętrza.
W końcu zrozumiałem, że u źródeł tego lęku tkwił w styd. Wstyd był moim cieniem, nie pozwalając mi na akceptację siebie samego. I chociaż nieustannie poszukiwałem akceptacji innych, nigdy w nią nie wierzyłem, bo nie pozwalał mi na to wstyd. Jakże ktoś mógłby mnie zaakceptować, skoro ja sam uważałem siebie za pozbawionego wartości?
Dostrzeżenie własnego wstydu zawdzięczam wielu ludziom. Jednym z nich jest John Bradshaw, autor popularnych w Ameryce telewizyjnych programów o rodzinie oraz wielu książek na ten i zbliżone tematy. Najbardziej znaczącą jest "Shame", czyli "Toksyczny wstyd", wydany niedawno w języku polskim.

* * *

Dzięki książce Bradshawa nauczyłem się dostrzegać pokłady zdeponowanego wstydu nie tylko u ludzi uzależnionych: alkoholików, narkomanów czy osób mających problem z jedzeniem. Zdałem sobie, na przykład, sprawę z tego, że dominującą postawą człowieka wychodzącego z więzienia jest właśnie wstyd. I choć czasem przybiera on maskę strachu, złości czy agresji, to właśnie wstyd uniemożliwia readaptację i często cofa takiego człowieka do więzienia; tam wstyd jest normą, wokół której wytwarzają się skuteczne, ale skuteczne tylko w więzieniu mechanizmy adaptacyjne.
Przypomniałem sobie kalifornijskie więzienie dla kobiet, gdzie w połowie lat 80. pracowałem przez dwa lata jako nauczyciel. Już wtedy rzucił mi się w oczy wstyd przebywających tam kobiet. Myślałem, że wstydziły się one swoich czynów i samego bycia w więzieniu. Ale coś mi nie pasowało. Dla wielu czyny, za które zostały ukarane więzieniem, były aktami heroicznego buntu przeciw przemocy mężczyzn -- mężów, ojców czy kochanków. Dla innych były rezultatem słabości: nie potrafiły oprzeć się dominującym mężczyznom, którzy nakłaniali je do popełnienia zbrodni lub współudziału w niej. Wiele uważało, że padły ofiarą policji, społeczeństwa, innych ludzi. Rzadko kiedy moje podopieczne wstydziły się swoich czynów.
Po lekturze "Wstydu" uświadomiłem sobie, że one wstydziły się siebie. Wstydziły się na długo przedtem, zanim trafiły do więzienia. Często trafiały do więzienia właśnie dlatego, że chciały jakoś sobie poradzić z gromadzonym w nich od dziecka, nie uświadamianym wstydem.

* * *

Na mapie uczuć wstyd sąsiaduje z poczuciem winy. Zrobiłem świństwo: jeśli mam sumienie, poczuję się winny, a na twarzy pojawi się rumieniec wstydu. Poczucie winy mówi nam, że zrobiliśmy coś złego, zbłądziliśmy lub sprzeniewierzyliśmy się wyznawanym przez nas wartościom. Wstyd skłania nas, by unikać czynów, które powodują poczucie winy, a także, by zadośćuczynić ludziom, którym wyrządziliśmy zło, choćby po to, by się wobec nich już więcej nie wstydzić. Bez poczucia winy, nie byłoby sumienia, a bez wstydu -- odpowiedzialności. Uczucia te są zdrowe, jeśli dotyczą konkretnego czynu, i to takiego, za który możemy przypisać sobie odpowiedzialność.
Każde uczucie może ulec wynaturzeniu. Poczucie winy czasem przeradza się w obsesję; są ludzie, którzy czują się winni chorób nieznajomych osób lub trzęsień ziemi w odległych krajach. Najczęściej wynika to z przerostu ego: wydaje im się, że mają więcej kontroli i wpływu na wydarzenia, niż istotnie posiadają i stąd bierze się ich poczucie winy za zdarzenia, których nie spowodowali.
Wstyd wynaturza się, zmieniając swój przedmiot. Nie wstydzę się swego czynu i jego konsekwencji, lecz siebie samego. Cierpię z powodu tego, kim jestem. To nie moje czyny, lecz ja sam jestem zły. Taki wstyd jest bezużyteczny, gdyż uniemożliwia naprawienie czynów lub poprawę, a tylko potwierdza negatywne mniemanie o sobie.
Wstyd uderza w istotę ludzkiej tożsamości. Jeżeli jestem zły, to zasługuję nie tyle na karę, co na potępienie. Mogę go uniknąć, jeśli ukryję swoją skażoną naturę -- przed innymi i przed samym sobą. Udam kogoś innego. Wymyślę sobie inny życiorys. Będę grać.
Człowiek przesiąknięty wstydem boi się własnych uczuć. Gdy poczuje złość, strach lub pożądanie -- wstydzi się jeszcze bardziej i tłumi te uczucia. Albo dokonuje oszustwa emocjonalnego, zastępując jedne uczucie drugim, bardziej akceptowanym, na przykład złość -- lękiem. W efekcie coraz większa część tożsamości, która przecież najpełniej wyraża się w uczuciach, zostaje zablokowana, a jej miejsce zajmują wyuczone wyrazy innych uczuć. Gdy przestanę dostrzegać granicę między "ja" prawdziwym i granym, nie będę już wiedział, kim jestem. Będę tylko czuł, że jestem gorszy; gorszy od innych i gorszy od siebie, jakim być powinienem.
Człowiek spętany wstydem ma trudność z tym, by o coś dla siebie poprosić, bo w głębi duszy uważa, że mu się nic nie należy, a ponadto boi się odrzucenia. Ale kiedy ktoś otworzy przed nim skarbiec, wówczas czerpie pełnymi garściami -- bez żadnych ograniczeń. Często używa słowa "przepraszam"; dziwi to innych, ale nie powinno, bo ten, kto się wstydzi, nie przeprasza za czyny, lecz za to, że w ogóle istnieje. A jednocześnie chce ludziom -- i przede wszystkim sobie samemu -- udowodnić, że istnieje " słusznie" i potrzebnie. Nadskakuje innym, nawet nieproszony daje, opiekuje się, poświęca się dla innych, boi się komuś sprawić przykrość. Utrudnia to takim ludziom podejmowanie decyzji i kierowanie innymi.

* * *

Alice Miller w książce "Dramat uzdolnionego dziecka" pokazała, że siłą napędową w życiu wielu wybitnie uzdolnionych ludzi, mających wielkie osiągnięcia i odnoszących sukcesy, była głęboka, przewlekła depresja, u której źródeł tkwił wstyd. John Bradshaw ujmuje to lakonicznie: "Choć brzmi to paradoksalnie, prymusem i osłem szkolnym kieruje często ten sam mechanizm: toksyczny wstyd".
Osiągnięcia ludzi zawstydzonych służą udowadnianiu, że są oni w porządku, że są coś warci. Ale ponieważ wstyd nie wynika z czynów, lecz z braku poczucia własnej wartości, żadne dokonania nie są zdolne go uleczyć, co najwyżej mogą na krótko zagłuszyć: stąd oscylacja nastrojów między samoponiżeniem a pychą. Im w ięcej człowiek dokona, tym wyższe stawia sobie wymagania. "Toksyczny wstyd jest formą istnienia; ile by człowiek nie zrobił, nie zdusi go nigdy" --pisze Bradshaw. Wygłaszających pochwały człowiek zawstydzony podejrzewa o nieczyste intencje albo myśli: "Niemówił by tego, gdyby wiedział, jaki ja naprawdę jestem".
Człowiek taki dąży do doskonałości, bo wszystko, co niedoskonałe, umacnia jego przekonanie o braku własnej wartości. Nie jest on zdolny uczyć się na błędach, bo błąd nie jest dla niego informacją, że jakiś wypróbowany sposób działania nie działa, lecz osobistą klęską. Źle więc znosi krytykę, ale jednocześnie sam krytykuje, obwinia, moralizuje i osądza innych, bo w ten sposób stara się przerzucić na nich własny wstyd. W ten sposób samoponiżanie przeplata się z wynoszeniem nad innych.
Nic dziwnego, że ludzie, pragnący ukryć wstyd, chętnie poszukują takich ról społecznych i stanowisk, które z definicji dają władzę. Wielu z nich można znaleźć nie tylko wśród polityków, ale także pośród lekarzy, nauczycieli, prawników i duchownych. Władza stwarza im możliwość znalezienia ujścia dla gnębiących ich podświadomość urazów.

* * *

Inną formą rozładowania bywa przestępczość. Wstyd "wychodzi bokiem" najczęściej w postaci wściekłości, zwłaszcza u ludzi, którzy wstydzą się własnej złości i nie potrafią wyrażać jej w łagodniejszych formach. Złość jest jedynym uczuciem, którego wstyd nie potrafi do końca zahamować, a rozładowanie nagromadzonej złości często przybiera gwałtowne formy. Gwałtownymi przestępcami często zostają dzieci porzucone lub bite, a przestępcami seksualnymi często bywają ofiary przemocy i nadużyć seksualnych. Zachowują się oni wobec swoich ofiar tak, jak postępowano wobec nich w dzieciństwie. Przekazują swój wstyd innym, ale ich działanie pogłębia tylko ich własny wstyd.
Wstyd często leży u podłoża uzależnień. Zawstydzona osoba żyje w fałszywym przekonaniu, że nie może mieć bliskich relacji z i nnymi ludźmi, bo nikt nie mógłby jej chcieć lub kochać taką, jaką jest. Zastępuje to intymnym stosunkiem z przedmiotem uzależnienia, a więc z pracą, alkoholem, narkotykiem, jedzeniem czy seksem.
Można też uzależnić się od uczuć, od nieustannego myślenia i racjonalizowania, od bujania w obłokach, a nawet od religii, która może stosunkowo łatwo zapewnić zawstydzonej osobie przekonanie o własnej wyższości moralnej.

* * *

Zdaniem Bradshawa, uwewnętrzniony wstyd nieuchronnie prowadzi do bankructwa duchowego. Człowiek nim spętany jest przekonany, że nie ma prawa do szczęścia, więc często je torpeduje. Uważając, że jego wnętrze jest ułomne i niedoskonałe szuka szczęścia i potwierdzenia własnej wartości poza sobą samym. W ten sposób nie jest zdolny odnaleźć Królestwa Bożego, które przecież jest w nas.
Kiedy to wewnętrzne królestwo wypełni wstyd, ulegnie on autonomizacji. Do jego uruchomienia nie będą potrzebne bodźce z zewnątrz. Wystarczy, że coś sobie przypomnę, coś usłyszę, pomyślę, o czymś zamarzę lub coś poczuję, a zaraz odezwie się trujący wstyd.

W swojej książce John Bradshaw analizuje mechanizmy przekazywania wstydu w rodzinie, w szkole, w kościele, a także poprzez kulturę. Pisze o tym, jak rozpoznać wstyd, i w jaki sposób pozbyć się go. Wymaga to bardzo wytrwałej pracy nad urazami, najczęściej wywodzącymi się jeszcze z dzieciństwa, oraz budowania poczucia własnej wartości i uczenia się, by kochać samego siebie. Przedstawione przez autora ćwiczenia i medytacje mają pomóc w osiągnięciu tego celu. Po to jednak, by uleczyć toksyczny wstyd, nie wystarczy po prostu przeczytać książkę Bradshawa, trzeba ją cierpliwie przerabiać, korzystając jednocześnie z pomocy w grupie wsparcia.

* * *

Ale książkę Bradshawa powinien przeczytać nie tylko ten, kto identyfikuje się ze wstydem. Myślę, że powinna ona stać się podręcznikiem dla rodziców i nauczycieli, dla duchownych i dla wychowawców więziennych, a także dla każdego, kto wpływa na życie innych ludzi.
Po to bowiem, by nie trzeba było leczyć urazów prowadzących do toksycznego w stydu, trzeba nauczyć się unikać ich zadawania. Trzeba unikać wszelkich zakazów wyrażania emocji oraz znaleźć bezpieczne sposoby wyrażania uczuć, zwłaszcza lęku i złości, oraz zachęcać dzieci do korzystania z nich. Nie można nikogo zawstydzać; oceniać trzeba czyny, a nie ludzi. Trzeba unikać sekretów, w rodzinie i w szkole.
Nauczycieli warto byłoby uczulić na "pozytywne" przejawy wstydu. W spominając swoją młodość, Bradshaw pisze: "Ilu dyrektorów szkoły średniej wezwałoby do siebie ucznia będącego gospodarzem klasy, redaktorem gazetki szkolnej, mającego szóstą lokatę w szkole, by mu powiedzieć, że powinien pójść do psychologa, bo ma problemy spowodowane uwewnętrznionym wstydem? ". W arto uświadomić nauczycielom, że prymus może cierpieć, a także uwrażliwić ich na to, że zwłaszcza w okresie dorastania młodym ludziom potrzebne są przede wszystkim afirmujące przekazy i bodźce.
Dobrze by było także uwzględnić wstyd w polityce karnej i penitencjarnej. Jest oczywiste, że kara sama przez się zawstydza. Ale i tu wstyd powinien odnosić się do czynu, a nie do człowieka. Opierając się na badaniach prowadzonych przez Alice Miller, Bradshaw uważa, że więszkość gwałtownych przestępców swoimi czynami odreagowuje wstyd porzucenia w dzieciństwie i młodości. Ludzie ci mają poczucie, że nie są akceptowani. Ich czyny i kary, jakie ich za to spotykają, tylko potęgują ten wstyd. Dodatkowe obniżanie poczucia wartości może więc tylko pogłębić ich izolację i uniemożliwić powrót między ludzi.
Nie oznacza to, że niegdyś porzucony, pogrążony ze wstydu przestępca powinien być zwolniony z odpowiedzialności. Kara powinna być jednak konsekwencją czynu, a nie potępieniem człowieka. A ukaranych trzeba leczyć ze wstydu -- najczęściej gromadzonego przez całe życie.
Przestępstwa, psychozy, uzależnienia to drastyczne skutki wstydu, dotykające co prawda znaczną, ale jednak mniejszość społeczeństwa. Sam wstyd wydaje się natomiast dużo szerszym i poważniejszym problemem niż można by było sądzić po jego najbardziej dramatycznych konsekwencjach.

* * *

Dziesięć lat temu jeździłem po Polsce ze Stefanem Johannsonem, islandzkim terapeutą, który oceniał stan naszego lecznictwa odwykowego. Zapytany o wrażenia, powiedział, że większość spotkanych Polaków sprawiła na nim wrażenie ludzi współuzależnionych. Gotowych oddać drugiemu człowiekowi więcej niż sami mają, tylko po to, by ten źle o nich nie pomyślał. Johannson uważał, że Polacy mają trudność z uznaniem, że po to, by kochać bliźniego swego jak siebiesamego, najpierw trzeba pokochać siebie. Że nie bardzo cenią samych siebie i są niezwykle drażliwi na punkcie własnej wartości.
Słowa Stefana przypomniałem sobie, czytając następujący fragment książki Bradshawa: "Człowiek spętany wstydem, to człowiek, który przeżył uraz porzucenia. I dlatego, choć już jest dorosły, nadal pozostaje Dorosłym Dzieckiem, a jego związki z bliskimi cechuje współuzależnienie".
Uświadomiłem sobie, że Polacy mogą być współuzależnieni, ponieważ są przesiąknięci dziedziczonym przez wiele pokoleń wstydem. Mogą mieć poczucie gorszości, na które składała się nasza historia, a którego nigdy nie przepracowała kultura. Mając bowiem zawsze możliwość obwiniania innych o nasze cierpienia, nie musieliśmy poszukiwać wstydu zepchniętego głęboko do podświadomości narodu i jego wszystkich warstw.
Pomyślałem o wstydzie poddanego chłopa, który na co dzień odczuwał swoje półczłowieczeństwo, a poczucie braku jakiegokolwiek wpływu na swój los zapijał gorzałką. Pomyślałem o wstydzie elit politycznych narodu podbitego i trzymanego w niewoli, które poczucie w łasnych klęsk i niepełnej w artości tłumiło, obwiniając o w szystko wrogów. Pomyślałem o dziedziczonym przez wiele pokoleń i doświadczanym raz po raz od nowa wstydzie polskiej inteligencji pochodzenia żydowskiego, której przedstawiciele nie tylko sami dokonali wiele, by się spolonizować, ale również współtworzyli kanon kulturowych symboli polskości i dawali dowody patriotyzmu. Niemniej stale słyszeli oni od "prawdziwych" Polaków, że nie należą do narodu, że stanowią obcą, gorszą i wrogą mniejszość. Myślałem też o synach i córkach tej mniejszości, przed którymi rodzice ukrywali ich pochodzenie, chcąc im oszczędzić cierpień, w czasie wojny -- śmierci, a po niej -- prześmiewek, pogardy i odrzucenia.
Pomyślałem o moich koleżankach i kolegach ze szkoły w latach 50. , sierotach wojennych, wychowywanych bez rodziców, bez ojców, a więc w warunkach porzucenia (porzucenie nie musi być zawinione, żeby było porzuceniem) . O tych, których ojcowie siedzieli w więzieniach, i o tych z "Cwału" Zanussiego, których dziedzictwo i przeszłość utrzymywano w tajemnicy, żeby nie trafić do więzienia, albo po to, żeby dziecko poprostu mogło się uczyć w szkole.
Myślałem o ludziach żyjących w lęku przed policją i przed konfidentami oraz o wstydzie, jaki ten lęk musiał powodować. A także o wstydzie tych, którzy ulegli temu lękowi, donosząc, podpisując zobowiązania, często tylko akceptując awans.
Pomyślałem o wstydzie formalnie obywateli, a praktycznie poddanych w kraju rolniczo-przemysłowego feudalizmu, którzy nie mieli żadnych praw i mogli co najwyżej dopraszać się łaski jaśnie wielmożnego pana, a później sekretarza partii, urzędnika państwowego, dyrektora folwarku przemianowanego na PGR lub fabrykę bądź urząd. Przypomniałem sobie lęk przed odrzuceniem prośby, które mogłoby spotęgować wstyd. A także środek na ten lęk, strategię pośrednią między dochodzeniem nie posiadanych praw a dopraszaniem się łask, czyli manipulację, załatwianie, kombinowanie i dziesiątki innych sposobów, jakie doskonaliliśmy, by żyć nieźle, z poczuciem dokonań i kierowania własnym losem, nie musząc obcować na co dzień z zepchniętym głęboko wstydem.
Dziś, na szczęście, istnieje coraz więcej możliwości dochodzenia swoich praw oraz realizacji własnych potrzeb - bez pańskiej łaski, bez manipulacji, bez kombinowania. Ale nie będziemy z nich potrafili korzystać, dopóki nie uświadomimy sobie i nie przerobimy wstydu, który skumulowała w nas nasza dawna i nie tak dawna historia.
John Bradshaw "Toksyczny wstyd. Jak uzdrowić wstyd, który cię zniewala". Tłum. Helena Grzegorzewska-Klarkowska. Wydawnictwo "Akuracik", Warszawa 1997.

"Rzeczpospolita 22 listopad 1997"
WIKTOR OSIATYŃSKI