Naszą witrynę przegląda teraz 3 gości 

szukaj

Odwiedziło nas:

0

Sonda

Czy twoja bliska lubznajoma osoba nadużywa alkoholu?
 

Odzwiedziło nas :

dziś:12
wczoraj:95
wszystkie odwiedziny:615738

Jak często pijesz alkohol?

Jak często spożywasz alkohol?
 
Czym jest uzależnienie od alkoholu?
Czym jest uzależnienie od alkoholu? - Choroba alkoholowa
Spis treści
Czym jest uzależnienie od alkoholu?
Co to jest alkohol
Co uszkadza alkohol
Choroba alkoholowa
Co zrobić żeby nie pił?
Kobieta i alkohol
Praca z rodziną
Pijany mózg
Prawo
Skutki biologiczne alkoholizmu
Trunek - frasunek
Czy decydować się na esperal?
Naprawa życia rodzinnego
Techniki obrazowe i alkoholizm
Spożycie
Objawy alkoholizmu
Koniec gminnej profilaktuki?
Najczęściej zadawane pytania
Zobowiązanie do leczenia odwykowego
Wszystkie strony

Choroba alkoholowa

Pijana fabuła

Dlaczego przestał Pan pić?
Bo chciałem żyć.

Pytam o fakty, nie o ideologię.
Mówię o faktach. Te fakty, które poprzedziły moją decyzję o rzuceniu picia, uświadomiły mi, że jedno z dwojga: albo samozagłada, albo zostawię picie.

Co Pana przekonało, aby po latach rzucić picie? Jakie światło się zapaliło?
Natura mnie przekonała. Czułem się źle. Budziłem się o czwartej rano z potwornym dygotem i lękiem. To straszne czekać, aż otworzą sklep, aby się można było napić i ten lęk zredukować. Jest rzeczą straszną przeżywać własny rozpad - kiedy przychodziłem do domu, po długim ciągu, totalnie pijany. Pijany każdym włóknem mojego ciała i zarazem trzeźwy. Całkowicie nieoszołomiony. Byłem przytomny i wszystko czułem. Nie byłem w stanie wyłączyć się alkoholem ze strumienia życia, ale zarazem czułem, że się rozsypuję, w sensie fizycznym. Czułem, że nie jestem w stanie swoich członków scalić, że nie jestem w stanie przejść przez ulicę.

Otwierał Pan drzwi mieszkania kluczem? I co było dalej?
Otwierała żona. Rzadko dzieci. Kładłem się spać w pełni świadomości. Byłem zarazem koszmarnie pijany i koszmarnie trzeźwy. Nie mogłem się wyłączyć.

To po co Pan pił, skoro alkohol nie wyłączał Pana z rzeczywistości?
Nie mogłem sobie dać rady z lękiem. W końcu jednak się przestraszyłem jeszcze bardziej: w trakcie imienin mojej córki, gdzie alkoholu nie było, w domu była cała rodzina, a ja pod byle pretekstem, że coś muszę pilnego załatwić, wyszedłem z mieszkania, żeby się napić.
Kłamałem. Odwiedzałem kolegów. Zerkałem, czy nie mają butelki, albo pytałem wprost: czy nie masz kieliszka, bo coś się tak źle czuję? I przeważnie koledzy mieli. I właśnie po tych imieninach mojego dziecka, wracając do domu, wdałem się w jakąś uliczną burdę z żulią. Budzę się następnego dnia obolały. Z radością zauważam, że jestem w domu. Bo to dla mnie było zawsze rano straszne, nim otworzyłem oczy - co zobaczę? Jaki krajobraz? Gdzie się obudzę?

A kiedyś się Pan obudził nie w domu?
Nieraz. Tamtego dnia żona mówi: odwiózł cię wczoraj Y taksówką. Zobaczył cię leżącego w krzakach, bez butów, bez zegarka.

Jak tam Pana Y zobaczył? Patrolował krzaki?
Wyszedł z psem i mnie zauważył. Popatrzyłem w lustro. Miałem rozwalony nos, oczy podbite, krwawe plamy. Makabra. I pierwsza moja myśl: natychmiast się napić. Nie byłem w stanie znieść ani tego widoku, ani tego samopoczucia. Pojechałem z dziećmi do mojego kolegi na komunię jego dziecka. Pojechałem z nadzieją, że się tam napiję. Zostawiliśmy dzieci z jego żoną. Wsiedliśmy do tramwaju i pamiętam, że on na mnie popatrzył i powiedział: - Spokojnie, spokojnie, zaraz będzie dobrze.

I był spokój?
Był, jak cholera.

I wrócił Pan do domu, pijany z dziećmi?
Podpity mocno.

A co dzieci na to?
Nic. Pewnie były trochę wystraszone, ale nie zwracałem na to uwagi.

A co żona?
Nie była uszczęśliwiona. Dla niej życie ze mną to był krzyż Pański. Koszmar. Pamiętam, jak kiedyś pijany wróciłem do domu, położyłem się do naszego wspólnego łóżka. Chciało mi się wymiotować, ale nie byłem w stanie wstać. Zwymiotowałem do pościeli. Pamiętam, jak żona zerwała się z łóżka, zapaliła światło i powiedziała: Boże, daj wytrwać.
Pytała pani, dlaczego przestałem pić: bo te doświadczenia się jakoś we mnie kumulowały, osadzały. I to pobicie, gdy mnie Y w krzakach znalazł, poczucie całkowitej degradacji i przejrzysta świadomość, że to idzie do śmierci. Że to tylko kwestia przypadku: czy umrę na zawał, wylew czy mnie samochód potrąci, czy spadnę z drugiego piętra, czy mnie pobiją - nieważne. To się stanie.

Było to dla Pana ważne: żyć czy nie żyć?
Kiedyś spytałem siebie na trzeźwo, co wybieram. Może to zabrzmi pompatycznie, ale wybrałem życie. Poszedłem do przychodni.
W literaturze pięknej, jak człowiek odczuwa lęk, to często śmierć traktuje jak wyzwolenie. Ale ja miałem świadomość, że mogę się nie bać. Że nie jestem skazany na bycie pijanym. Wiedziałem, że chcę z tego wyjść. Przed laty zresztą próbowałem to zrobić. Złożyłem wtedy ślubowanie w kościele. Było to w sierpniu. I rzeczywiście do Wielkanocy nie wziąłem alkoholu do ust. Ale te ostatnie tygodnie do końca ślubowania przeżyłem prawie ze stoperem w ręku. I poszedłem w cug.

Czy przez te lata nikt z Pana rodziny, przyjaciół, kolegów z pracy nie powiedział: jest pan pijakiem, lecz się pan?
Nikt. Poza żoną i matką. Ale uznałem, że to ze strony matki była złośliwość. Przez lata piłem, lecząc się na depresję lub nerwicę, nie wiedząc, że jestem alkoholikiem. Lekarz nigdy mnie nawet nie spytał, czy piję.

Kiedy Pan się na tę nerwicę leczył?
U schyłku lat 70. To, że jestem alkoholikiem, uświadomiła mi moja żona. Nie użyła nigdy słowa "alkoholik", ale wprost mi powiedziała, żebym poszedł do poradni antyalkoholowej. Kiedyś dała mi na kartce telefony poradni.

I co Pan jej powiedział?
Że to rozważę, czyli dałem jej sygnał, żeby mi głowy nie zawracała.

Czy żona zbyt długo wytrzymywała Pana picie?
A jak miałaby się zachować żona, która nie wytrzymuje? Nie brała pod uwagę rozwiązania, które jej podsuwała nawet moja rodzina - żeby się ze mną rozeszła. Oni uważali, że ze mną nie ma co gadać, a że ją i dzieci trzeba ratować. Raz w rozpaczy uderzyła mnie w twarz. Wylała wódkę do zlewu. Chciałem wyjść, skoro wódki już nie było. Próbowała mnie zatrzymać. Płacząc, trzasnęła mnie w twarz.

Ile lat to trwało?
Osiem. Po przeszło roku od podjęcia leczenia raz się napiłem, ale odtąd do dziś już nie piję. Chodziłem na terapie grupowe, jeździłem na wczasy terapeutyczne z żoną i dziećmi. Spotkałem terapeutę wielkiej kompetencji, mądrości i serca. Mam do niego bezwzględne zaufanie. Bardzo pomógł - mnie i mojej rodzinie.

Rodzinie?
Alkoholizm jako choroba dotyka całą rodzinę.

Na czym polega choroba Pana żony i dzieci?
Objawem choroby żony była choćby ta reakcja, kiedy ona mnie panicznie próbowała zatrzymać w domu, wylała wódkę...

A co powinna zrobić, gdyby była zdrowa?
Jej choroba polegała na tym, że zwalniała mnie z moich zobowiązań, jako męża, ojca i głowy domu. Przejmowała moje obowiązki, budżet domu, naprawy.

Ale dlaczego to przejaw choroby, a nie zdrowy rozsądek?
Stworzyła mi w ten sposób komfort picia. Ona usankcjonowała jakoś moje picie, pogłębiła mój infantylizm i nieodpowiedzialność.

A mogła nie zdejmować z Pana tych obowiązków?
Mogła powiedzieć: brakuje nam 500 zł. Jak sobie wyobrażasz zdobycie tej sumy? Albo: cieknie kran. Czy byłbyś łaskaw się tym zająć?

A Pan by odpowiedział: później.
Nie wiem, co bym odpowiedział. Ona nigdy nie próbowała. Dalej - była nadopiekuńcza wobec dzieci. Z góry chroniła dzieci, obawiając się, że im zrobię krzywdę. Usprawiedliwiała dzieci przede mną. Broniła. To był odruch: za wszelką cenę bronić dzieci przed niepoczytalnym ojcem, który nigdy nie ma racji. Całkowicie zablokowała moje naturalne relacje z dziećmi. To było chore.

Na czym polegało zarażenie dzieci chorobą alkoholową?
Na tym, że dzieci były wychowywane w atmosferze lęku przede mną.

Wychowywane?
Być może to moja wina. Żyły w atmosferze zagrożenia. Np. chroniły matkę przede mną albo starszą siostrę. Chroniły same siebie przed moim gniewem. Ciągle coś ukrywały, jeśli sądziły, że mnie to coś rozzłości. Ukrywały np. to, że któraś z nich coś stłukła. Często coś rozważały z matką w ukryciu przede mną. Słyszałem ich szepty. Od razu pytałem, co się dzieje, a one rozbiegały się po kątach. Nigdy nie okazywały mi złości, bo się bały.
Raziło ich moje zachowanie wobec ich matki. Raziły ich nasze kłótnie. To trwało, choć przestałem pić. Bo choć bez alkoholu, ale przecież ciągle zachowywałem się i myślałem jak pijany. One rozpaczały, płakały, ale nie były w stanie powiedzieć, dlaczego. Dlatego te nasze relacje były zaburzone i one też były chore. Teraz jest zupełnie inaczej.

Na czym ta zmiana polega?
Jesteśmy w stanie usiąść przy stole i wypowiedzieć absolutnie wszystkie żale i pretensje. Nie ma żadnych spraw, które byłyby zasłonięte w naszym domu. One nie czują żadnego oporu, aby wytykać mi nieodpowiednie zachowania, nazywając je po imieniu.
Ciekawe, że wraz z tą swobodą naszych kontaktów wrócił wzajemny szacunek. Nasze relacje stały się trzeźwe w takim głębokim sensie - dzieci uznały w nas rodziców. Nie tak dawno z własnej inicjatywy zaczęły się do nas zwracać w trzeciej osobie. Nie mówią do nas per ty. Zakomunikowały nam same z siebie, że będą się do nas inaczej zwracać. I mówią teraz "niech tata", "niech mama". Szacunek dla rodziców wrócił wraz z poczuciem całkowitego bezpieczeństwa. I z tym, że wszystko można powiedzieć.

I mówią "tatuś wczoraj idiotycznie postąpił"?
Tak, nie używając słowa "idiotycznie".

Czy mógłby Pan podać przykład?
"Mamo, mam do mamy wielki żal, że mi mama próbowała powiedzieć coś wczoraj w tajemnicy przed tatą".

O Boże!
Żona zachowała się wobec mnie w drobnej sprawie nielojalnie. Dzieci to odczuły i powiedziały.

A co żona?
Przyznała rację i przeprosiła.

Czy to nie jest przeniesienie obyczajów z grupy terapeutycznej do rodziny?
Nie, to jest wprowadzenie do rodziny tych naturalnych zachowań, których człowiek nauczył się w grupie terapeutycznej. Jeśli dziś mogę powiedzieć, że ta choroba alkoholowa przyniosła mi wielkie dobro, to dlatego, że dzięki niej odsłonił się przede mną obszar naturalnych, sensownych zachowań, które były mi obce.

W leczeniu alkoholików stosuje się taką zasadę, że człowiek powinien innym zadośćuczynić za krzywdy, które wyrządził, o ile to nie spowoduje kolejnych krzywd. Co to znaczy "zadośćuczynić"? I czy można zadośćuczynić?
Trzeba wyznać swoje winy i poprosić o przebaczenie. Trzeba tej osobie powiedzieć, że się wie o swojej winie.

Co ma zrobić ta osoba, której Pan winy wyznaje? Ma uciąć sobie pamięć?
Ta druga osoba może tego przeproszenia nie przyjąć i powiedzieć: odchrzań się ode mnie.

Po co Pan pił?
Po to, aby uwolnić się od własnej niskiej samooceny, od rzeczywistości, która mnie ujarzmia, po to, aby przeżyć barwny film, który moja wyobraźnia pobudzona alkoholem wyświetlała. Żeby dobrze się czuć. Mieć poczucie siły. Sukcesu.

Życie wydawało się Panu wtedy lepsze?
Tak.

A teraz wydaje się Panu gorsze?
Teraz wydaje mi się lepsze. Życie mam trudne. Żyję w niedostatku. Jestem coraz starszy i czuję się coraz słabszy. Żyję z lękiem o przyszłość materialną. Natomiast wiem, że to życie ma sens, głębię, barwę. Że jest tak fajne i bogate, że żadnego wzbogacenia nie potrzebuje.

Głębia, barwa - co to jest?
To przeczytanie książki. Pójście na spacer z własnymi myślami, rozważanie jakiegoś problemu i satysfakcja z tego, że stawia się precyzyjne pytanie i ma się jasną myśl. To radość z tego, że pójdę z żoną na spacer lub do znajomych i wrócę trzeźwy, nie odgrywając żadnej hecy. Że nie będę niczego udawał, nie robił małpiej komedii. Alkoholik bardzo często, kiedy jest pijany, robi teatr, odgrywa fabułę, która się innym podoba, a przede wszystkim jemu się podoba. Rozmaite konfabulacje, barwne opowieści, błyskotliwe skojarzenia, żarciki. Swada alkoholowa. To wszystko jest puste, zakłamane, bo odbiera człowiekowi kontakt z sobą samym i z innymi.

O czym teraz Pan rozmawia z tymi znajomymi?
O ważnych dla mnie i dla nich sprawach. Niekiedy błahych, ot, po prostu.

Nie ma Pan poczucia, że się Pan musi napić, bo to wszystko jest jakieś miałkie?
Wręcz przeciwnie. Mam poczucie, że rzeczywistość jest bogatsza niż nasza fantazja.

Co to jest pójście na spacer z własnymi myślami?
To fantastyczne być sam na sam z własnymi myślami, trzeźwymi, takimi, które rozpalają umysł i duszę. Mam w kieszeni kartkę i ołówek. Niekiedy się zatrzymuję i zapisuję coś, co mi do głowy przychodzi.
Kiedy piłem, moje myśli były często zaprzątnięte tym, co się działo ze mną. Miałem strzępy wspomnień, niekiedy strasznych. Byłem w stałym osaczeniu. Traciłem poczucie granicy między realnością a fantazją. Teraz jestem z sobą pojednany. Czuję się wolny do myślenia.


Trzeźwe uczucia

Jak się Pani udało przeżyć prawie dziesięć lat z pijanym człowiekiem?
Najpierw musiałam zrozumieć, że to jest człowiek chory, że to nie jego złośliwość, że nie pomyliłam się, wychodząc za niego. Wiedziałam wcześniej, że on pije, nawet jego rodzina mnie przed nim ostrzegała, widziałam sama, jak pił. Ale nie miałam w rodzinie nikogo pijącego. Nie miałam pojęcia, co to jest za choroba. Myślałam naiwnie, że wszyscy w Polsce piją, a jeśli nawet jest w jego piciu coś niepokojącego, no to mój Boże: był nieszczęśliwy, to pił, będzie szczęśliwy - to przestanie. I ja go urządzę, że będzie szczęśliwy.
To było bajkowe myślenie, bo od bycia szczęśliwym nie przestaje się pić.
Jak mi się udało? Trudno jest być samemu w takiej sytuacji, a ja miałam duże wsparcie. A poza tym chyba jestem twardą osobą. Wychowano mnie tak, że nie wolno się rozczulać, jak się człowiek czegoś podjął, to trzeba to zrobić, że jak się powiedziało słowo, to się go dotrzymuje. Że tak się żyje, że Polka, kobieta, człowiek - bierze się za bary z losem. Pomogło mi to, że jestem osobą wierzącą.
Trzeciego dnia po ślubie zdałam sobie sprawę, że alkohol u mego męża to sprawa na śmierć i życie. Pojechaliśmy w podróż poślubną. Nie wiedziałam, że mąż wziął z sobą butelkę. Jechaliśmy strasznie zatłoczonym pociągiem. W pewnym momencie mąż wyszedł na korytarz. Gdy okazało się, że nadszedł czas przesiadki, zaczęłam gromadzić nasze bagaże i szukać męża. I okazało się, że mam do przetransportowania trzy walizki i kompletnie pijanego faceta. Wściekła, upokorzona, nieszczęśliwa zaczęłam przepychać się do wyjścia, popychając męża, ciągnąc walizy. Byłam kłębkiem złości, nienawiści: co ja zrobiłam, po co mi to, dlaczego on mi to zrobił. Wstyd, hańba. Ludzie patrzą ze wstrętem, bo on był naprawdę bardzo pijany. Myślałam, że go zostawię na dworcu i wrócę do Warszawy.
I na korytarzu w tym pociągu spotkałam księdza. Odruchowo powiedziałam: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". I wtedy sobie przypomniałam, że niecałe trzy dni wcześniej przysięgałam mężowi "na dobre i na złe". I że nikt mi nie obiecywał, że to złe będzie za 40 lat, że może być już zaraz. I to mi strasznie pomogło.

A co ten ksiądz z pociągu zrobił?
Odpowiedział "na wieki wieków, amen". To był jednak znak, coś, co skierowało moją myśl z rozczulania się nad sobą na nasze małżeństwo. Wielokrotnie ta scena z pociągu mi później pomagała.

Dlaczego?
Bo poczułam, że skoro "na złe", to ja go nie zostawię. Że to moje zobowiązanie, moja przyszłość, moja decyzja. Że jestem za niego odpowiedzialna, on za mnie, choć akurat w tej chwili bardziej ja za niego, ale w przyszłości może być inaczej. Dla człowieka wierzącego małżeństwo to sakrament, nie tylko w tym sensie, że nie mogę tego związku rozwiązać, ale też w tym znaczeniu, że z wiary płynie konkretna pomoc. Jeśli ja zawisnę, będę molestować niebo i prosić, to dostanę stamtąd pomoc.

Co to znaczy "zawisnę"?
Oprę się.

Mówiła Pani, że dobrze jest mieć wsparcie w takiej sytuacji. Miała Pani na myśli Boga?
Boga, a także swoją wspólnotę. Taką grupą wsparcia są także grupy terapeutyczne wokół ruchu AA. To jest potrzebne nie po to, aby otrzymać jakąś konkretną radę. Chodzi o to, aby znaleźć ludzi, którzy podobnie myślą i którzy okażą wsparcie emocjonalne. Powiedzą: jest ciężko, ale jesteśmy z tobą. Którzy będą, kiedy człowiek jest zraniony, opuszczony, przestraszony przez kogoś, na kogo miał prawo liczyć. Chodzi o ludzi, którzy wysłuchają, a nie o tych, którzy zasypią człowieka dobrymi radami.

Czy Pani życie składało się z kolejnych tygodni picia męża?
Nie. Mąż był typowy: gdy była okazja - a w Polsce okazje zdarzają się często - to on nie umiał się zatrzymać. Wtedy pił do oporu. Wpadał w ciąg. Zwalał się pod stół. Wielkim szczęściem dla mnie było, że on miał słabą głowę i że się szybko upijał. To było obrzydliwe i udręczające, dawało ohydne skutki, ale to pijaństwo szybko się kończyło. Choć i tak męczył go później kac, poczucie winy, a to najlepiej leczyć alkoholem. Potrafił jednak całymi tygodniami nie pić. Zależało mu na pracy, na opinii. Z czasem był jednak dla siebie liberalniejszy.

Jak się Pani czuła?
Dosyć szybko przestałam liczyć na niego. Zawsze miałam jakąś asekurację, żeby móc np. sprawdzić, czy odebrał dzieci z przedszkola. Nie mogłam izolować go od dzieci, ale nie mogłam też wierzyć, że się nimi zaopiekuje. Były takie sytuacje, gdy zawodził. Kiedyś na wakacjach zachorowałam. Byłam w kolejnej ciąży. Zostawiłam męża z dziećmi na wsi. Pojechałam do domu, do lekarza, a oni mieli sami wrócić po paru dniach. Wrócili ze znajomymi, ale mąż był całkowicie pijany. Byłam wściekła, oburzona, zawiedziona, rozgoryczona, ale póki był pijany, to nie było jak z nim rozmawiać. Po trzeźwemu rozmawialiśmy. On próbował się leczyć. Chodziliśmy do przychodni. Po latach on coś zrobił i wyszedł z tego. On to zrobił, nie ja.

Jak Pani to wytrzymywała?
Robiłam klasyczne rzeczy: wylewałam alkohol, starałam się zacierać ślady, robić dobrą minę, ukrywać jego błędy. Gdy się z kimś umówił w domu i nie przyszedł, bo był pijany, starałam się to ukryć przed tymi gośćmi, cudzoziemcami. Nie chciałam, aby i na niego, i na naszą znękaną ojczyznę bodaj cień padł. Dochodziło między nami do okropnych awantur, których świadkami były dzieci. Starałam się je chronić. Miałam rodzinę. On był dla nas wartością i jestem przekonana, że my dla niego też. Był to rozumny człowiek, który znajdował się na równi pochyłej. Gdybym go odtrąciła, to by go zepchnęło w dół. No i kochaliśmy się.

Nie przychodziło Pani do głowy, żeby wyjść z domu i nie wrócić? Przecież Kościół zezwala na separację?
Kiedyś miałam pojechać poza Warszawę na trzy dni na spotkanie mojej wspólnoty. Proszono, żeby nie zabierać dzieci, bo tam nie było do tego warunków. Mąż miał więc z nimi przez te trzy dni zostać. Miałam nagotować im jedzenia. I w dniu mego wyjazdu mąż pojawił się pijany. I wyszedł. Więc zrezygnowałam z wyjazdu. Wpadła jednak po mnie kuzynka. Powiedziała: trudno, pakujemy dzieci i jedziemy. Przekonała mnie, że to dla mnie na tyle ważny wyjazd, że nie mogę z niego zrezygnować. Spakowałyśmy wszystkie dzieci, pieluchy, jedzenie, sweterki, zabawki. To był listopad, popołudnie, na dworze ciemno. Światło zgasło. Wszystko się przeciw mnie sprzysięgło. Moja mała córka buch na kolana i zaczyna się modlić: "Panie Boże, zrób, żeby było światło". Światło się zapala. Jak on przyszedł, w domu było pusto. I to była jedyna sytuacja, gdy zniknęłyśmy z horyzontu, poradziłyśmy sobie. Uważałam, że jestem w stanie dużo wytrzymać, że dom jest nasz i naszych dzieci. Jedyne, co bym mogła zrobić, to jego nie wpuścić. Ale to mi się wydawało bardzo drastycznym pociągnięciem, ostatecznym ruchem. Wydawało mi się, że lepiej jest liczyć na dobro w człowieku. Sądziłam, że przyjdzie moment, gdy on się opamięta. Uważałam więc, że moją główną rolą jest chronić dzieci i przetrwać. Bo będzie lepiej. I czekaliśmy na moment, gdy on osiągnie swoje dno. Na szczęście nie było ono potwornie głębokie. Gdy doszło do tego dna, gdy go pobito, okradziono, gdy leżał na pryzmie śniegu jak Łazarz na kupie gnoju i go przypadkowo znajomi rozpoznali i przywieźli do domu, wtedy naprawdę zrozumiał, że jest alkoholikiem i że musi szukać dla siebie ratunku.

Czekając na męża, wyglądała Pani przez okno?
Różnie. Czasem było mi fajnie, gdy go nie było. Bycie z nim pijanym bywało tak męczące i przerażające, że jego nieobecność dawała chwilową ulgę. Kiedyś wróciliśmy z wakacji i trzeba było odebrać z dworca wózek dziecka nadany na bagaż. Mąż poszedł po wózek i wrócił trzy dni później. Wtedy wyglądałam oknem - i czy mąż wraca, i czy ma wózek.

I miał?
Miał.

Jak Pani chroniła dzieci?
Starałam się, aby awantury odbywały się przy drzwiach zamkniętych, żeby go dzieci takiego zapitego, brzydkiego nie widziały, żeby go jak najszybciej położyć spać.

Pytały o coś?
Starsze - tak. Czy tatuś jest chory? One wszystkie wiedzą o alkoholu i o męża piciu. Jeździliśmy przecież na wczasy terapeutyczne, razem z dziećmi. Teraz o tym otwarcie w domu mówimy.

Po każdym piciu była Pani skłonna mu wybaczyć? Nie miała Pani poczucia krzywdy, samotności?
Oczywiście, że miałam. Ale to są uczucia, które, jeśli się ich nie hołubi, przechodzą. A ile ja zła zrobiłam w życiu? I na szczęście ciągle mam kredyt otwarty u ludzi.
Starałam się znajdować ludzi, którzy myślą "do przodu" i pozytywnie. Żyłam w poczuciu, że innym ludziom też coś podobnego się zdarza, i że to, co jest, nie jest ostateczne. Że nawet jeśli mnie teraz skrzywdzono, to się może zmienić. Że jest perspektywa. Że w tym człowieku, który mnie teraz rani, są pokłady dobra, że on jest nie w pełni sobą. Zrezygnowałam z omawiania naszej sytuacji z bratem, z którym zawsze się rozumiałam bez słów. Bo on był tak oburzony na męża, tak pełen do niego niechęci, dotknięty, że mnie to spotkało. Nie mógł mi pomóc, bo tylko potęgował te moje złe uczucia. Nie pytał, jak pani teraz, co czułam, itd.

I jak Pani wytrzymywała?
Jestem silna - to po pierwsze. Po drugie - to nie było takie straszne. Do rękoczynów nie dochodziło - dwa razy we mnie czymś rzucił, parę razy mnie ścisnął i dwa razy mnie popchnął.
Nie byłam jednak katowana, lana, nie biesiadował z oprychami. Właściwie - kanada, jak na to, co może spotkać żonę pijącego człowieka. Ale prawdziwe schody to się zaczynają, gdy człowiek przestaje pić.

Dlaczego?
Roiłam jak dziewczę, że jak przestanie pić, to wszystko będzie fantastycznie, że zwiąże się bardziej z domem, że finansowo staniemy na nogi. Nieprawda. Żyć bez picia a żyć po trzeźwemu to zupełnie różne rzeczy. To, że się przestało ból duszy zalewać alkoholem, nie powoduje, że się umie stawić po trzeźwemu czoło temu bólowi. To, przed czym uciekał w alkohol, staje mu teraz wyraźnie przed oczyma. I nie ma na co zwalić. Przedtem mogłam sobie powiedzieć: jest niedobry, niesprawiedliwy, bo pije. A teraz nie mam na co zwalić. I to go stawia często bardziej w stan oskarżenia. Zrób coś! Zaradź! Dom się sypie - zreperuj. Dzieci się nie uczą - przypilnuj. A tymczasem on ma dygot, bo mało pieniędzy, ciasno, bo choroby, bo ja się starzeję. I to się czuje w domu.
Na szczęście mąż zdaje sobie z tego sprawę i cały czas leczy się w klubie antyalkoholowym, w grupie AA. Alkoholizm to nie odra, po której przejściu człowiek jest zdrowy. Tu trzeba leczyć głębiej, leczyć duszę i pijane uczucia.

Miało to wszystko sens?
Wielki. Wiele razy słyszałam od niego poważnie powiedziane słowo: przepraszam. To wielka rzecz umieć się przyznać do błędu. Wina nigdy nie jest po jednej stronie. Wiem, jak mnie trudno jest przepraszać. Wierzę, że my w jego życiu też jesteśmy ważni, zwłaszcza dzieci. Mąż mi mówił wielokrotnie, że zrobił błąd, że gdyby mógł drugi raz od początku, to zrobiłby wszystko inaczej - może by poszedł do klasztoru, może by pracował naukowo, a może to by była inna kobieta. Ma uczucie, że zmarnował całe lata. To, że przestał pić, to jego zasługa, to, że jesteśmy razem - w dużym stopniu moja. I nie wiem, czy mąż umiałby przestać pić, gdyby był sam. W moim życiu mąż wypełnił olbrzymią potrzebę kochania kogoś, opiekowania się kimś, ale także potrzebę przyjmowania opieki. Bo on jest wspaniałym partnerem, może mało praktycznym.

Mówi Pani, że wina nigdy nie jest po jednej stronie. Jaka była Pani wina w tym, że mąż pił?
0 W tym, że pił, mojej winy nie było. Takim go już zastałam, gdy się poznaliśmy. Ale często nie mam cierpliwości. Ktoś obolały, tak jak mój mąż, wymaga specjalnie delikatnego traktowania, a często temu nie mogę sprostać. Gdy mąż jest sfrustrowany, że nie zrobił kariery, że nie mamy pieniędzy, zdarza się, że mu mówię: gdy był na to czas, to ty piłeś. A nie powinnam tak mu mówić. Nie zawsze potrafię współczująco milczeć. Bo przysięga małżeńska "na dobre i na złe" jest też na takie sytuacje. Nie powinnam odgdakiwać, lecz milczeć.

Ewa Milewicz
"Gazeta Wyborcza" 6 styczeń 2001 rok